Pamiętam rozmowy z europejskimi politykami, którzy wyrażali nadzieję na poważne dyskusje o powrocie Unii Europejskiej do korzeni, w tym chrześcijańskich. Szkoda, że nic z tego nie wyszło. Nie można winić tylko laicyzującej się Europy, trzeba dostrzec własną słabość. Ale w kraju nie trzeba się godzić na chorą i anachroniczną wizję Polski jako przedmurza chrześcijaństwa.
„Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,
Choć macie sami doskonalsze wznieść;
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,
I miłość ludzka stoi tam na straży,
I wy winniście im cześć!”
Adam Asnyk „Do młodych”
Od lat PiS toczy batalię o zawłaszczenie lub przynajmniej zdominowanie skojarzeń z takimi wartościami jak: patriotyzm, naród, rodzina, wiara. I trzeba przyznać, że ma w tym spore osiągnięcia. Kieruje się przy tym zarówno emocjonalno-ideowymi potrzebami swoich wyborców, jak i kalkulacją polityczną.
To dlatego w nieomal co drugim zdaniu liderzy PiS tak łatwo i chętnie deklarują się jako polscy patrioci i propagują tezę, że obóz władzy to de facto obóz patriotyczny. Co ciekawe, te deklaracje dotyczą też np. byłego prokuratora stanu wojennego, zasłużonego w ściganiu patriotów spod znaku „Solidarności”. To PiS nie przeszkadza.
Dlatego też nieomal każda nazwa nowo tworzonej instytucji musi być poprzedzona przymiotnikiem „narodowa”. PiS nie przeszkadza ani dewaluowanie pojęcia, ani nawet to, że niektóre z „narodowych” instytucji okazały się zwykłą maszynką pompującą publiczne pieniądze do partyjnych i prywatnych kieszeni.
Na patronów polskich rodzin kreują się nawet ci, którzy nie poznali ani radości, ani odpowiedzialności związanej z wychowaniem choćby jednego dziecka. Na gorliwych obrońców wiary i Kościoła – ci, którzy w swoim życiu byli daleko od katolickich wzorców. To im nie przeszkadza, nie chodzi o ideową wiarygodność weryfikowaną własnym życiem, ale o propagandowe i politycznie korzyści. Wiedzą, że – jak szczerze wyznał prezes telewizji rządowej – „ciemny lud to kupi”. Można powiedzieć, że nic w tym dziwnego i niewłaściwego, skoro i innym w polityce można wytknąć podobne zachowania. Przecież taka jest polityka.
PiS mości drogę laicyzacji
Jednak nie zawsze. Bo po pierwsze, nigdy od czasów PRL nie odbywało się to tak bezwzględnie, bez zahamowań i na taką skalę. PiS przerósł wszystkich. Po drugie, nigdy nie było to tak cyniczne. Przecież Jarosław Kaczyński sam sformułował kiedyś ciekawą myśl na ten temat. Jako prezes Porozumienia Centrum ostrzegał, że hołubione wówczas przez część Kościoła Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to prosta droga do laicyzacji Polski. Dzisiaj jako prezes PiS mości laicyzacji tę samą drogę. Czyni to poniekąd podwójnie, bo nie tylko zniechęcając do Kościoła, ale także odstraszając wielu od identyfikowania się z polskim patriotyzmem. Bo brutalne eksploatowanie skojarzeń PiS – naród, PiS – patriotyzm to też prosta droga do zakwestionowania tych wartości przez liczącą się część polskiego anty-PiS.
Na szczęście to instrumentalizowanie wartości czasami samo się kompromituje, osłabiając wszelkie patriotyczne deklaracje i akty strzeliste PiS.
Wielu ludzi czuje ogromną niestosowność, a nawet śmieszność w publicznym zachwalaniu samych siebie jako dobrych Polaków czy ludzi głębokiej wiary. Wiedzą, że taka autoreklama prowadzi do autokompromitacji.
W tym kontekście wspominam rozmowy z moją ciotką, która była więźniem sowieckim skazanym na wieloletnią katorgę. Była także żołnierzem wileńskiej AK, a potem supertajnej (bo już antysowieckiej) organizacji NIE. Do końca żyła pod fałszywym nazwiskiem. Do dzisiaj pamiętam jej mądre słowa, że nie wypada samemu mówić o sobie, że jest się patriotą, trzeba tak postępować, aby na to miano zasłużyć w opinii innych. Te słowa dedykuję działaczom PiS, którzy słowem „patriotyzm” szafują dla politycznej autoreklamy.
Przyczyn sukcesów PiS w zawłaszczaniu wartości jest więcej. Jedną z nich jest słabość reakcji i brak kontrpropozycji ze strony opozycji i wolnych mediów.
Możemy kształtować patriotyzm
Być może niektóre środowiska zbyt łatwo oddały pole PiS, gdyż tradycyjny patriotyzm wydawał się zbyt zaściankowy, anachroniczny, mało europejski. Były przekonane, że PiS, strojąc się w szaty polskiego patriotyzmu, katolicyzmu i skojarzeń narodowych, potwierdzi swoją antyeuropejskość, anachroniczność poglądów i polityczną skrajność, że w ten sposób straci młode pokolenie, które z natury jest bardziej progresywne.
W moim przekonaniu nic bardziej błędnego i szkodliwego. To przyznanie się do słabości i kapitulacja. Czasami to efekt obawy, że patriotyzm prowadzi do nacjonalizmu, a odwoływanie się do tożsamości narodowej – do niechęci do innych i wrogości wobec obcych. Ale przecież i my możemy mieć wpływ na kształt polskiego patriotyzmu.
Iluzją jest też mit nowoczesności i postępowości młodego pokolenia, jego zdecydowanej proeuropejskości i chęci odesłania do lamusa historii poczucia narodowej tożsamości, polskiego patriotyzmu czy rozumienia interesu narodowego jako ważnego azymutu politycznego. Nawet gdyby to była prawda, a w moim przekonaniu nie jest, to i tak czeka nas batalia wyborcza mniej więcej w takim społeczeństwie, jakim jest ono dzisiaj.
Nie widzę więc w bliższej perspektywie szans na gwałtowny przyrost postaw dających zwycięstwo wyborcze samym progresywistom. W polityce trzeba być realistą. Stawianie na czysty progresywizm może być szansą osobistą niektórych kandydatów na parlamentarzystów. Może nawet przyniesie dodatkowe punkty niektórym środowiskom na zasadzie premii za ostrość i wyrazistość. Ale te wszystkie potencjalne sukcesy i sukcesiki wyborcze w moim przekonaniu nie będą oznaczały porażki PiS, bo nie odbiorą nawet części zniechęconych centroprawicowych wyborców.
Potrzebujemy umiarkowanego konserwatyzmu
Opozycji demokratycznej potrzebny jest biegun umiarkowanie konserwatywny. Potrzebna jest alternatywa dla PiS mówiąca zbliżonym językiem wartości. Sama drożyzna i inflacja mogą nie wystarczyć.
Stawianie na naturalną, generacyjną przemianę postaw i poglądów młodych Polaków ma również swoją zasadniczą słabość. Przecież widać gołym okiem, że w kolejnym pokoleniu rosną nie tylko szeregi postępowców. Na razie dzisiaj bardziej widać rosnące szeregi narodowców – i to nie tylko na stadionach, ale też na uniwersytetach. W tym kontekście warto wspomnieć myśl Leszka Kołakowskiego, który uznał za iluzję nadzieję niektórych środowisk na powstanie narodu europejskiego unieważniającego patriotyzmy i tożsamości narodowe.
Według Kołakowskiego, zwolennika integracji europejskiej, są one naturalne i konieczne, bo trudno być Europejczykiem, nie będąc Francuzem, Niemcem, Polakiem czy Litwinem. Przecież jednym z głównych źródeł europejskiej atrakcyjności jest różnorodność kultur narodowych.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że wizja Europy bez silnego zaznaczenia narodowych różnic w kulturze, interesach i celach to w rękach PiS istotny straszak, który nawet na tak proeuropejskim społeczeństwie jak polskie robi mocne wrażenie. Na szczęście wielu z nas pamięta, że takimi samymi hasłami straszono przed wstąpieniem do UE i nic z tych strachów się nie potwierdziło. Kultura narodowa ma się przecież lepiej dzięki europejskim funduszom, a nikt nie chce pozbawić nas narodowej tożsamości.
Co zatem robić, aby pozbawić PiS przewagi na polu tradycyjnych wartości?
W moim przekonaniu trzeba m.in. opowiadać się za Europą państw narodowych, czyli za taką Europą, do której wstępowaliśmy i w której do niedawna zyskiwaliśmy na znaczeniu, zajmowaliśmy mocną pozycję. Rozważania nad inną wizją Europy zostawmy przyszłym pokoleniom. Trzeba pokazywać, że UE to nie tylko gwarant demokracji, państwa prawnego i wolnego, wspólnego rynku, ale także gwarant naszego bezpieczeństwa w mało bezpiecznym rejonie Europy. To nasza szansa (dzisiaj marnotrawiona przez PiS) na wielkość i znaczenie w Europie. Chodzi o wielkość dostrzeganą przez innych. Trzeba o tym mówić językiem solidarności i pojednania, a nie narodowego egoizmu i zadufania. Trzeba wrócić do języka dawnej „Solidarności” z hali Olivia, gdy upominaliśmy się o wolność naszą, ale i innych.
Unii Europejskiej nie trzeba bezkrytycznie kochać
Nie trzeba unikać marzeń i dążeń do wielkości Polski. Trzeba zwalczać polską małość pleniącą się jako renesans egoizmu narodowego, wyrażającą się m.in. zapewnieniami o wstawaniu z kolan. Trzeba wielkość Polski i Polaków definiować poprzez okazywanie solidarności między ludźmi i narodami, szacunku do innych i pojednania z naszymi sąsiadami mimo trudnej historii.
Konieczne jest budowanie postaw otwartości na innych, na nowe wyzwania, na cudze doświadczenia. Tu nie ma sprzeczności z dbaniem o własne narodowe interesy, o siłę i atrakcyjność naszej kultury, o poszanowanie dla naszego świata wartości, także wartości chrześcijańskich. Nie wszystkie nasze wartości muszą być zapisane w traktatach europejskich.
Unii Europejskiej nie trzeba bezkrytycznie kochać. Trzeba ją i jej zasady respektować, bo to nasza narodowa szansa, nasza polisa ubezpieczeniowa na przyszłość. To polska racja stanu. Ale nie musimy być bezkrytyczni wobec unijnej rzeczywistości. Wielu z nas niektóre decyzje UE przyjmuje z mieszanymi uczuciami. Wiemy, że warto wtedy zacisnąć zęby, mówiąc sobie, że nie jest to wygórowana cena za przynależność do względnie bezpiecznego świata dobrobytu i rozwoju. Myślę, że dobrze by zrobiła jakaś inicjatywa polskich eurodeputowanych w kwestii debaty o wartościach. Byłoby bardzo źle, gdyby monopol na troskę o tradycyjne wartości mieli europejsko niedojrzali eurodeputowani ze Zjednoczonej Prawicy.
Z czasów tuż przed przyjęciem Polski do Unii Europejskiej i po nim pamiętam rozmowy z europejskimi politykami (głównie z chadekami i konserwatystami, ale też z włoskim socjalistą), którzy wyrażali nadzieję na poważne dyskusje o powrocie Unii do korzeni, w tym chrześcijańskich. Szkoda, że nic z tego nie wyszło. Nie można za to winić tylko laicyzującej się Europy, trzeba także dostrzec własną słabość i brak determinacji. Natomiast w kraju nie trzeba się godzić na chorą i anachroniczną wizję Polski jako przedmurza chrześcijaństwa. Nie trzeba. Wystarczy stanąć mocno na gruncie wzajemnego poszanowania, autonomii instytucji państwa i kościołów i nie dążyć do wyrugowania ich i wiary z życia społecznego. Nie wolno rezygnować ze zdrowej dla polskiego państwa i dla polskiego Kościoła zasady rozdziału, ale z myślą o rozdziale przyjaznym, a nie wrogim, wypełnionym swoistą zimną wojną światopoglądową.
Kościół katolicki odegrał istotną i często bardzo pozytywną rolę w naszej historii (i to nie tylko w tej odległej, ale też w tej sięgającej zaledwie referendum europejskiego). Historię znamy, ale o przyszłości wiele nie wiemy. Kto wie, czy przy ewentualnej kolejnej katastrofie nie zabraknie nam autorytetu Kościoła. Ja nie mam takiej pewności bezpiecznej przyszłości Polski, by zgodzić się z radykalnymi pomysłami odłożenia Kościoła do lamusa. Warto uświadomić sobie, że Kościół i świat wiary to także część naszej polisy ubezpieczeniowej w nieprzewidywalnej przyszłości, w niebezpiecznym regionie z groźnym sąsiedztwem rozpychającej się Rosji.
Oczywiście, że to wszystko nie może oznaczać pogodzenia się z grzechami Kościoła wobec ludzi (szczególnie bezbronnych i nieletnich), wobec demokratycznego państwa, a nawet wobec nauki Chrystusa, gdzie naczelną zasadą jest miłość bliźniego bez względu na rasę, religię, orientację seksualną itd. Te grzechy należy obnażać i piętnować, ale z nadzieją na zmiany wewnątrz Kościoła, a nie na jego marginalizację.
Przecież wielu z nas pozostało cząstką Kościoła, a niektórzy poza Kościołem byli jego przyjaciółmi. Zadbajmy więc o to, aby uzasadniona krytyka była postrzegana jako przejaw troski, a nie niechęci do Kościoła.
Śladem Węgier
Jestem przekonany, że warto by było się pokusić i podjąć próbę – na przekór Jarosławowi Kaczyńskiemu – zrobienia Budapesztu w Warszawie. Mam na myśli wyciągnięcie wniosków z doświadczeń węgierskiej opozycji, która wystawiła Petera Marki-Zaya jako wspólnego kandydata na premiera w nadchodzących wyborach. Jest on szczerym demokratą, ale i politykiem o zdecydowanie konserwatywnych poglądach. Jego zadaniem jest przeciągnięcie na dobrą stronę mocy jak najliczniejszych, rozczarowanych i sfrustrowanych polityką rządu Orbána dotychczasowych wyborców Fideszu. To właśnie burmistrz małego miasta na południu Węgier, katolik, ojciec siedmiorga dzieci ma poprowadzić do zwycięstwa mało konserwatywną koalicję partii opozycyjnych i zwiększyć jej szanse na zwycięstwo, na odsunięcie Fideszu od władzy. Myślę, że jego wielką misją może się stać również dzieło odbudowy węgierskiej wspólnoty narodowej. Zatem i w obozie polskiej opozycji demokratycznej trzeba szukać podobnych polityków.