Fakt24: 10 lat temu, po śmierci Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej, stał się pan najważniejszą osobą w państwie. Pół roku później został prezydentem. Niektórzy mówili wówczas, że miał pan szczęście w nieszczęściu. Jak pan to postrzegał?
Bronisław Komorowski: Tak to pani widzi? Że stało się to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i z wykorzystaniem cudzego nieszczęścia? Przypomnę więc, że było zupełnie inaczej. Przed katastrofą smoleńską byłem marszałkiem Sejmu i już szykowałem się do walki o prezydenturę z Lechem Kaczyńskim. Po drodze musiałem zmierzyć się z Radosławem Sikorskim, moim kontrkandydatem w prawyborach prezydenckich w PO. Wygrałem prawybory przed 10 kwietnia. Po katastrofie, z mocy konstytucji, musiałem łączyć dwie najważniejsze funkcje w państwie. Byłem marszałkiem Sejmu pełniącym tymczasowo obowiązki prezydenta. Aby zostać prezydentem, musiałem wygrać wybory. Wygrałem je, pokonując m.in. Jarosława Kaczyńskiego. To nie była czarodziejska różdżka, tylko konstytucja i demokracja.
Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Przed pałacem prezydenckim niemal zamieszkali pana przeciwnicy.
– Nie, to było pełne zwycięstwo wyborcze. Wygrałem, mimo że nastrój żałoby i współczucia wydawał się sprzyjać bratu bliźniakowi Lecha Kaczyńskiego. A to, że smak zwycięstwa zawierał i element goryczy, to prawda. Początek prezydentury był bardzo trudny. Moim zadaniem było przecież ustabilizowanie państwa polskiego po katastrofie, powołanie najwyższych dowódców sił zbrojnych, szefa NBP, obsadzenia ważnych dla państwa instytucji. Nie sprzyjała temu batalia polityczna, w jaką katastrofa smoleńska została wplątana. Prezes PiS zarzucał mi, że objąłem funkcję, której nie powinienem w ogóle piastować. Lansowano szaleńcze teorie o współodpowiedzialności polskich władz za zamach przeprowadzony do spółki z Putinem. Lansowano także dziwne teorie o wybuchach, sztucznej mgle, a nawet pogłoski, że ktoś z tej katastrofy wyszedł cało i jest ukrywany w Rosji a pozostałych dobijano na miejscu. Szkodliwe głupoty i nonsensowne pomówienia.
Nazwano pana „Komoruskim”.
– Żeby tylko. Za „krzyżowcami”, którzy gromadzili się przed pałacem prezydenckim z transparentami, stał PiS. Żałoba narodowa i kształtująca się na początku wspólnota tej żałoby zostały rozszarpane na kawałki. Kaczyński zrobił z katastrofy smoleńskiej maczugę do walenia w łeb swoich konkurentów. Myślał, że dzięki temu wygrają wybory. Był w błędzie.
Przywykł pan do białego namiotu Solidarnych 2010 przed pałacem prezydenckim?
– Okna prezydenckiego gabinetu wychodzą akurat na ogród. Ale faktem jest, że był to przykry widok dla gości przyjeżdżających do pałacu. Agresywność „krzyżowców” była niepokojąca. To trwało przez całą prezydenturę, bo co miesiąc PiS organizował swoiste spektakle nienawiści na Krakowskim Przedmieściu.
Dlatego zamieszkał pan w Belwederze, a nie Pałacu Prezydenckim?
– Szczerze? Belweder jest nie tylko naprawdę ładny, ale i jest pełen narodowej historii oraz wspomnień, a pałac na Krakowskim Przedmieściu wręcz przeciwnie. Ponadto w moim przekonaniu styl dominujący w tamtejszym apartamencie prezydenckim pozostawia wiele do życzenia. Jest to skrzyżowanie zamiłowania do pseudoantyków zupełnie niepałacowej prowinencji z nadętą, sztuczną pompatycznością. A poza tym moja żona słusznie uważała, że nie jest zdrowo mieszkać w miejscu pracy.
Smoleńsk był największą zmorą pana prezydentury?
– Nie Smoleńsk, ale cyniczna gra PiS katastrofą smoleńską. Wszystkie fałszywe oskarżenia bolą i trudno jest przechodzić obok nich zupełnie obojętnie. Jednak swoistą rekompensatą było to, że stopniowo uzyskiwałem coraz wyższy poziom zaufania społecznego. W niektórych momentach sięgnął on nawet 80 proc. To było dla mnie ważniejsze niż wyzwiska i żółć przeciwników politycznych. Szybko mogłem na te ekscesy przed Kancelarią Prezydenta machnąć ręką. Na te wszystkie wrzaski, awantury, a nawet na odprawiane tam egzorcyzmy.
Ostatecznie ludzie docenili Dudę, nieznanego wówczas europosła. Co poszło nie tak?
– Wtedy o Andrzeju Dudzie mało kto wiedział. Trudno łączyć wydarzenia odległe od siebie o pięć lat. Ale jak zwykle sukcesy i porażki mają wiele źródeł. Do dziś zastanawiam się, dlaczego ten atak internetowy przeprowadzany, jak sądzę, przez wynajętą firmę, był tak skuteczny. W 2010 roku wygrałem, bo atakowali mnie politycy, a nie trolle. Pięć lat później błędnie sądziłem, że Polacy nie biorą na poważnie tej internetowej papki. Ale kampania była bardzo brutalna. Jej symbolem stało się rzucanie krzesłem na scenę w Krakowie i gwizdy w Nowy Targu, którymi kierowała posłanka PiS, Anna Paluch. Kampania oszczerstw i zwykłych kłamstw okazała się jednak skuteczna. Nikomu nie przeszkadzało upowszechnianie fałszywych oskarżeń, np. że wskoczyłem na krzesło spikera w parlamencie japońskim, chociał było dementi japońskiego MSZ, bo nie było tam ani krzesła, ani fotela… Okazało się, że ludziom można wmówić prawie wszystko.
Co zarzucał pan sobie?
– Miałem nadmierne hamulce. Nie obiecywałem czegoś, czego nie da się zrealizować. Brałem odpowiedzialność za trudne i niepopularne reformy, np. emerytalną.
Podpisał pan ustawę podwyższającą wiek emerytalny, a młodym radził zmianę pracy i wzięcie kredytu.
– Z tego, co wiem, ten młody człowiek, który mnie pytał, jak żyć za 2 tys., potem pracował w TVP. Podejrzewam, że w ten sposób zapłacono mu za usługę polityczną z 2015 roku. Powiedziałem mu wówczas to, co mówię i własnym dzieciom. Nic nie kapnie, trzeba pracować, oszczędzać, brać kredyt i być dzielnym w życiu. Pan Duda wszystko obiecywał lub zapewniał, że da, a nie dał. Frankowiczom obiecał wiele, a zostali z kredytami i jeśli coś się w ich sytuacji zmieniło, to tylko dzięki wyrokowi europejskiego trybunału. Mieszkań dla młodych nie ma, a jedyny program, który jest realizowany, to mój – oparty na systemie dopłat do mieszkań. Dzięki temu powstaje 900 mieszkań rocznie. Mogłem obiecać, że będzie ich 1000 razy więcej, ale w moim przekonaniu było to sprzeczne z wiedzą o możliwościach budżetu państwa. Podobno i w tej kampanii prezydenckiej znowu padają obietnice miliona mieszkań dla młodych. Ciekawe, czy to jeszcze raz zadziała na wyobraźnię wyborców?
Czyli przegrał pan, bo mówił za dużo?
– Lepiej czasem nic nie mówić, i może to był mój błąd, bo ludzie lubią być czasami uwodzeni. Ja nie uwodziłem, tylko mówiłem prawdę, ale mam też satysfakcję z tego, że nie uległem pokusie stosowania obietnic bez pokrycia jako skutecznej metody wyborczej.
PiS twierdzi, że pana środowisko polityczne oszukiwało Polaków, mówiąc, że nic się nie da. Tymczasem dało się załatwić 300+, 500+, a nawet trzynastą emeryturę.
– Już widać, że inflacja zjadła niemal połowę z tych 500+. Jest drożyzna, której za rządów PO nie było. To są odłożone w czasie skutki pisowskich decyzji. Bo w gospodarce nie ma cudów. Jak się coś z jednej kieszeni wyjmie i da, gdzie indziej brakuje. Kiedyś panował większy szacunek dla pracy. Ludzie wiedzieli, że zamożność i dobrobyt bierze się z ciężkiej pracy. Niestety PiS i cała ta ekipa z Andrzejem Dudą na czele zniszczyli tę prostą zasadę. Coraz więcej ludzi oczekuje, że coś im kapnie. I nie są to tylko ludzie w trudnej sytuacji życiowej. Inna rzecz, że przy okazji kapie wiele razy więcej do kieszeni polityków PiS.
Duda ma silne wsparcie PiS. Pan nie miał tak mocnego zaplecza w kampanii.
– Za to nigdy nie byłem zakładnikiem swojej partii i nie wykonywałem partyjnych poleceń. Faktycznie w 2015 roku zabrakło mobilizacji mojego zaplecza, ale dzisiaj i z mobilizacją PiS też chyba nie jest najlepiej. W PiS są pęknięcia wewnętrzne i zwątpienie w wygraną Andrzeja Dudy, o czym świadczą wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Jedyne co widać, to ogromne pieniądze wydawane przez PiS na propagandę wyborczą. Czy to normalne, że chcą wydać 2 mld na TVP, a nie na onkologię? To krzyżówka cynizmu z bezczelnością.
Myśli pan, że Andrzej Duda podzieli pana los, bo sondaże nagle się odwrócą?
– Ma dwóch mocnych konkurentów. Zarówno Małgorzata Kidawa-Błońska, jak i Władysław Kosiniak-Kamysz są na tyle doświadczeni politycznie, że są w stanie udźwignąć ciężar dobrej prezydentury. To nie są egzotyczne kandydatury. Stoją za nimi pełnione już ważne funkcje państwowe – marszałka Sejmu lub wicepremiera.
Przed czym przestrzegłby pan Małgorzatę Kidawę-Błońską?
– Przed niedocenieniem znaczenia hejtujących w internecie pisowskich trolli i skutków propagandy ekscesów mediów kiedyś zwanych publicznymi.
Mówi się, że brakuje jej charyzmy.
– O mnie też tak mówiono, by zmniejszyć szanse na wygraną. Wygrałem. Czym innym jest technika wygrywania wyborów, czym innym jakość prezydentury. Myślę, że prezydentura Małgorzaty Kidawy-Błońskiej będzie zdecydowanie przyzwoita. Fakt, że jest się prawnuczką prezydenta i premiera, zobowiązuje podwójnie. Musi jednak pamiętać, że nie da się skutecznie prostować kłamstw, wykoślawionych informacji. A widzę, że internet aż się grzeje od emocji i agresji. Zresztą kto mieczem wojuje, ten często od niego ginie. Wystarczyło, że prezydent Duda napomknął coś na tle generalnej drożyzny o tym, że olej potaniał, a pojawiły się kpiny typu: „Olej Dudę w maju!”.
Ale pan nie pisze na Twitterze.
– Nigdy tego nie robiłem. Często się bowiem zdarza, że politycy najpierw piszą, a potem myślą. Wiele z tych kont jest zresztą prowadzonych przez ich asystentów lub opłacanych specjalistów od mediów społecznościowych. To faktycznie szybki rodzaj komunikacji ze społeczeństwem, jednak nie zawsze szybkość idzie w polityce w parze z rozsądkiem i umiarem. Czasami warto dłużej pomyśleć. Prezydent Duda ośmieszył się m.in., korespondując na Twitterze, zapewne w ukryciu przed żoną, z jakimiś dziwnymi paniami. Jak to wygląda? Ważny polityk koresponduje po nocach z „foczką” czy jakimś „leśnym porzekadłem”, czy jakoś tam podobnie. Męska pokusa korespondowania z młodymi paniami ujawnia nie tylko brak dojrzałości życiowej, ale chyba i politycznej.
Małgorzata Kidawa-Błońska udziela się na Twitterze od sześciu lat. Równie aktywny jest Radosław Sikorski, który nazwał ostatnio sędziego Przemysława Radzika „du…kiem”.
– Nie nadaję pieczątki partyjnej swoim zastrzeżeniom. Takie pisanie w emocjach zawsze jest jednak obarczone ryzykiem wpadki. Cenię Małgorzatę Kidawę-Błońską i Radka Sikorskiego m.in. za to, że są ludźmi inteligentnymi. Jestem więc pewien, że potrafią tweetować inteligentnie. A szczerze mówiąc, wolę tego typu docinki, nawet jeśli są ostre, niż odpowiadanie dziwnym panienkom przez prezydenta naszego kraju.
Włączy się pan w kampanię Kidawy-Błońskiej?
– Będę, na ile to możliwe i potrzebne. Mogę jej doradzać, wspierać dobrym słowem, ale ostrożnie. Byli prezydenci powinni uważać na formę poparcia, żeby kandydat miał z tego pożytek, a nie pożywkę dla wrogiej propagandy przeciwników.
Pije pan do Lecha Wałęsy, który najpierw poparł w wyborach parlamentarnych Koalicję Obywatelską, a potem zachwalał Kosiniaka-Kamysza?
– Nie bardzo to pamiętam, ale możliwe, że tak było. Chodzi o to, żeby poparcie było naturalne i skuteczne.
Jak ocenia pan kampanię prezydenta Andrzeja Dudy?
– Słabo idzie panu prezydentowi. Łatwiej mu szło w 2015 roku, gdy kampanię budował na obietnicach i krytykowaniu poprzednika. Zaspokajał wtedy potrzebę nowości u wyborców. Dziś już utracił walor świeżości i nowości. Popełnia istotne błędy.
Jakie?
– Zasadniczym błędem było uwierzenie Jarosławowi Kaczyńskiemu, że może wygrać już w pierwszej turze, o ile zwróci się do twardego elektoratu radykalnej prawicy i uszczknie coś z wyborców Konfederacji. Zaowocowało to radykalizacją pana prezydenta, np. poprzez zagrzewanie górników do walki z polskimi sędziami. To zaś oznacza utratę głosów wyborców umiarkowanych, centrowych. To ograniczy szanse na wygraną w drugiej turze.
Kosiniak-Kamysz jest zdeterminowany, by wygrać. Mocno wspiera go też żona, która po ostatnim wystąpieniu na konwencji, bardzo się Polakom spodobała.
– I słusznie. Jednak jak sądzę, eksponowanie żony w kampanii to w jakiejś mierze efekt kandydowania Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Wśród kandydatów jest tylko jedna kobieta, więc inni też próbują na różne sposoby uśmiechać się do kobiet, docierać do wyborców wrażliwych na kwestię obecności pań w życiu publicznym. Prezydent Duda ma z tym kłopot. Oboje z żoną wybrali inną formułę wspólnej prezydentury. Pani prezydentowa jest mało aktywna politycznie, ale ma takie prawo. Myślę, że i Jarosław Kaczyński próbował to jakoś zrównoważyć, chwaląc prezydenta Dudę nie za dokonania, ale za to, że ma żonę i córkę.
A Małgorzata Kidawa-Błońska też powinna częściej dopuszczać do głosu męża?
– To wybitny reżyser, w wielu kręgach bardzo znany i ceniony. Jestem pewien, że udźwignie rolę towarzysza życia pani prezydent.
Rola partnera kandydata lub kandydatki na prezydenta jest trudna. Jak pana żona wspomina ten czas? Cieszy się, że wasze życie wróciło do normalności?
– Nigdy nie narzekała, jest typem harcerki – dzielna i świetnie zorganizowana. Wychowaliśmy pięcioro dzieci, więc siłą rzeczy nie zawsze mogła być aż tak aktywna społecznie, jak to leży w jej naturze. Wiele znosiła, gdy siedziałem w więzieniu czy byłem internowany lub gdy wyrzucano mnie z pracy w czasach PRL. Często płaciła wysoką cenę za moją działalność polityczną. Wydaje się, że w czasach prezydenckich trochę sobie rekompensowała te ograniczenia aktywności z czasów, gdy najważniejszą rolą była rola matki.
Dobrze czuła się w roli pierwszej damy?
– Łatwo podejmowała trudne wyzwania. Była w Smoleńsku z rodzinami ofiar katastrofy, pośredniczyła w polubownym zakończeniu strajku pielęgniarek. W każdej sytuacji wykazywała się taktem i wyczuciem. Świetnie organizowała życie kulturalne w Kancelarii Prezydenta, m.in. cykliczne koncerty i spotkania z artystami w Belwederze.
Co pana ominęło w czasie pełnienia najwyższych urzędów państwowych?
– Często nie było mnie w stopniu wystarczającym w domu w ważnych dla rodziny chwilach. Do dziś dzieci mi wypominają, że czasem zadawałem im tylko formalne pytania: „Co tam w szkole?”. A problemów, jak to w rodzinie wielodzietnej, zawsze było sporo. Na szczęście miałem blisko do domu. Gdy koledzy z Sejmu szli na obiad do knajpy czy ruszali na inne atrakcje towarzyskie, ja grzecznie jadłem obiad w domu, bo mieszkaliśmy przy ul. Rozbrat, tuż obok Sejmu.
Próbuje pan nadrobić tamten czas?
– Dzieciom już na pewno go nie zrekompensuję. Co do wnuków, mam nadzieję, że docenią, że mają dziadka więcej niż ich rodzice. Na szczęście dzieci, chociaż rzadko bywałem w domu, wyrosły na uczciwych ludzi, chętnie pomagają innym. Nie wywołały żadnego skandalu, co często jest zmorą polityków. Polityka ich nie zdemoralizowała.
Pana prezydentura utrudniała im życie?
– Łatwo im nie było i nie jest, ale czasami bywało przynajmniej śmiesznie. Jedna z moich córek regularnie jeździła do pracy do Norwegii. Malowała płoty, zarabiała jak inni studenci. Gdy chciała przesłać pieniądze do kraju, pracownik banku zażądał od niej wypełnienia ankiety antykorupcyjnej. Gdy padło pytanie, czy znasz jakiegoś polityka, i wpisała moje nazwisko, pognał z tym do szefa banku. A ten skomentował w jej obecności: „Wiesz co, to ten twój stary cię nie rozpieszcza!”. Zawsze myślę o tym z dumą i wdzięcznością, że moje dzieci nie uległy złym pokusom towarzyszącym pozycji politycznej ich ojca.
Jest pan etatowym czy niedzielnym dziadkiem?
– Mam prozaiczne zajęcia dziadkowskie, odbieram wnuki ze szkoły i przedszkola. Mam sześcioro wnucząt, więc jest co robić. Niestety nie jestem dziadkiem aktywnym sportowo, mam już swoje lata. Wcześniej jeździliśmy na narty, ale po zerwaniu ścięgien zrezygnowałem. Czasami pływamy łódką, mam nadzieję, że zrobię z wnuków żeglarzy.
Dobrze panu z dala od polityki?
– Nie jestem do końca poza polityką. Prowadzę instytut, muszę zdobywać środki, wydajemy raporty udostępniane politykom i dziennikarzom, występuję w roli komentatora. Każdemu kto był w polityce, potrzebna jest czasem dawka politycznej adrenaliny. Niektórzy odkrywają nowe pasje, ale ja po dawnemu znajduję radość w życiu rodzinnym i generalnie w prywatności.
Wciąż pan poluje?
– Tak, ale niestety rzadziej niż kiedyś. Tu też nie wszystkie lata da się nadrobić.
Wrócił pan do palenia?
– Paliłem papierosy raz w życiu, gdy miałem siedem lat. Żołnierze z jednostki na Rozewiu, gdzie służył mój stryj, oficer marynarki wojennej, częstowali mnie machorką. Gdy mama przyjechała i poczuła, że śmierdzę jak wędzonka, musiałem obiecać, że więcej tego nie zrobię. I rzeczywiście, nie paliłem. Ale niedawno jeden z moich synów namówił mnie na palenie cygar. Paliliśmy je na żaglach, przeciw komarom. Od czasu do czasu palę teraz cygaro lub cygaretkę, zresztą tak, jak robili to moi dziadkowie. Pamiętam, jak podczas niedzielnych spotkań rodzinnych cały dom pachniał cygarem, i to mi się do dzisiaj kojarzy z ciepłym domem dziadków. To też cząstka mojej prywatności.
Rozmawiała: Agnieszka Szczepańska
źródło: fakt.pl