Jeśli chcemy wybory odroczyć – wprowadzamy stan kwalifikowany nadzwyczajny. Jeżeli nie chcemy ich odraczać, tylko chcemy mieć większe uprawnienia w stosunku do samorządów – wprowadzamy któryś z nowych stanów: pogotowia lub zagrożenia. Jest tu możliwość manipulowania terminami wyborów – mówi były wiceszef MSW Antoni Podolski
Dorota Wysocka-Schnepf: Na stronie rządowego Centrum Legislacji pojawił się projekt ustawy o ochronie ludności oraz o stanie klęski żywiołowej. Pan alarmował już parę miesięcy temu, że taki projekt powstaje, że odbiera kompetencje samorządom i – co więcej – prawa obywatelskie. To właśnie budzi pana największe obawy w tym projekcie?
Antoni Podolski, były wiceminister spraw wewnętrznych i szef RCB: – Zdecydowanie tak, choć oczywiście są jeszcze inne problemy. Zwracałem uwagę na kwestie związane z centralizacją i odbieraniem kompetencji samorządom, ponieważ to jest proces, który obserwuję od początku. Chociaż akurat w dziedzinie zarządzania kryzysowego i ochrony ludności może nie tyle od początku rządów PiS, bo przez pierwsze lata tu nic się nie działo – ani dobrego, ani złego. A właściwie w tym sensie złego, że świat idzie do przodu, a polski system nie nadąża. Wrócę do czasów pandemii, bo tu problem się zaczął. Ja twierdzę, że tak naprawdę istotą tej obecnej regulacji jest wprowadzenie do polskiego prawa przepisów pandemicznych na stałe – pandemicznego stanu quasi-wyjątkowego, który wtedy nam wprowadzono. Pamiętamy, że unikano wtedy, z różnych przyczyn, wprowadzenia któregoś ze stanów nadzwyczajnych kwalifikowanych w konstytucji.
Przypomnę, że w konstytucji są jasno określone sytuacje, w których można ograniczać prawa obywatelskie, to są tzw. stany kwalifikowane – stan klęski żywiołowej, stan wyjątkowy i stan wojenny. I proponowano, jak w wielu innych krajach, żeby w czasie pandemii wprowadzić stan klęski żywiołowej. W Polsce tego nie zrobiono, odmiennie niż choćby w Czechach, ponieważ przeszkadzałoby to np. w przeprowadzaniu wyborów prezydenckich. Były też kwestie odpowiedzialności czy odszkodowań.
I wobec tego wymyślono różne, dziwne przepisy, które obchodziły prawo. Ja twierdzę, że to się tak spodobało, że postanowiono to utrzymać. Zresztą twórcy tej ustawy czy osoby, które ją promowały, przyznawały się, że rzeczywiście jest ona oparta na doświadczeniach z jakoby świetnego zarządzania pandemią. Ja już nie chcę się tu wyzwierzęcać nad tym, jak to wyglądało, bo mamy chyba raczej odmienne wrażenia na temat tego „świetnego zarządzania”, ale z punktu widzenia władzy to się spodobało.
W polskim systemie władzy publicznej gros kompetencji zarządczych od lat było przeniesionych na samorządy. Nie tylko w zarządzaniu kryzysowym i ochronie ludności, ale w wielu innych kwestiach – ochronie zdrowia, szkolnictwie, edukacji. Poza szczeblem wojewódzkim nasz kraj to tak naprawdę Polska samorządowa. Są powiaty, miasta, gminy i rządzą lokalni włodarze wybrani przez obywateli w wyborach bezpośrednich lub pośrednich. Problem zaczyna się od stopnia wojewody.
Rząd właściwie już od lat – abstrahując od stanów wyjątkowych i zagrożeń – tę władzę samorządom krok po kroku uszczupla.
– Tak. Znawcy problemów ochrony zdrowia czy edukacji wskazaliby tu na pewno inne obszary, w których odbierano te kompetencje czy ich nie dodawano. Z punktu widzenia kwestii dotyczących praw obywatelskich czy bezpieczeństwa, ten proces zaczął się najbardziej uwidaczniać w pandemii.
Ograniczenia praw obywatelskich wprowadzano poprzez decyzje centralne – decyzje rządu lub wojewody. Ponieważ mamy niestety taką sytuację, że policja jest formacją scentralizowaną, podległą rządowi – odmiennie niż w innych krajach demokratycznych, gdzie jest również zdecentralizowana – to na przykład prezydent Warszawy czy Poznania nie miał żadnego wpływu na to, w jaki sposób traktowano protestujących obywateli i jak ograniczono ich prawa, np. w kwestii protestów Strajku Kobiet. To był następny etap ograniczania praw.