Wbrew pozorom decyzja rosyjskiego prezydenta o uznaniu niepodległości separatystycznych części Donbasu to nic innego jak przyznanie się do porażki w tej próbie sił z Ukrainą i Zachodem.
Prezydent Putin, rozpoczynając tę wielką awanturę w listopadzie ubiegłego roku, miał nadzieję na:
– po pierwsze, wariant monachijski w stosunku do Ukrainy;
– po drugie, demontaż europejskiej architektury bezpieczeństwa w odniesieniu do Europy Środkowowschodniej.
Narzędziem, za pomocą którego chciał to uzyskać, była groźba dużej wojny przeciwko Ukrainie. Po to ta koncentracja wojsk, po to grudniowe ultimatum wobec Zachodu (traktaty „koncesyjne”), po to nieprawdopodobny atak propagandy i dezinformacji Kremla przeciwko Zachodowi i Ukrainie. Miał nadzieję to osiągnąć, licząc, że Zachód się przestraszy i podzieli, że prezydent Biden okaże się takim, jakim próbował go odmalować przyjaciel Putina Donald Trump.
I stała się dla Putina rzecz niesłychana: Zachód nie przestraszył się Halloween w rosyjskim wydaniu, a Biden, choć na to nie wygląda, wytrzymał psychicznie zafundowaną mu przez wytrawnego chuligana grę w cykora („chicken game” to w końcu amerykańska zabawa).
Co gorsza dla Moskwy, Zachód nie dał się podzielić. Nawet pogubieni początkowo Niemcy stanęli w jednej linii z całym Zachodem. Po długich tygodniach straszenia wojną, przerywanych na krótko rozmowami (było ich stanowczo za wiele), Putin zrozumiał, że wali głową w mur. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Zachód, mając lepsze karty, postanowił w grze z Rosją z nich skorzystać.
A Putin nie był przygotowany wojnę. Wiedział, że jej koszty znacznie przewyższyłyby korzyści, jakie mógłby odnieść z użycia siły. W tym sensie jeszcze raz okazał się dobrym uczniem Clausewitza, choć tym razem cofając się przed użyciem siły.