Udostępnij ten wpis

Polska polityka wschodnia – droga donikąd czy jednak z ukrytym celem?

Prawie 4 lata temu opublikowałem na jednym z portali poświęconych polityce zagranicznej a który nosił prowokacyjny tytuł „Rosja Putina przyszły sojusznik PiS?”. Wracam teraz do niego i zawartych w nim tez nie dlatego, iż obecna polityka rządu PiS zmierza nieuchronnie w tym kierunku ale raczej dlatego, że zmierza donikąd, wywołując, wśród części rosyjskich obserwatorów a być może co gorsza i na Kremlu wrażenie celowego przygotowania do diametralnego zwrotu z Zachodu na Wschód w polskiej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.
Jak widać po wydarzeniach ostatniego pięciolecia tzw. wspieranie polskości na Wschodzie i pamięci historycznej wobec Ukrainy oraz niechęć do podstawowych wartości Unii Europejskiej dominuje w aktualnej optyce rządzących nad strategicznym spojrzeniem geopolitycznym, co czyni dla Rosjan podobny zwrot jeszcze bardziej prawdopodobnym. I to, że jest to na szczęście na razie wrażenie mylne jest paradoksalnie równie groźne dla Polski i jej pozycji międzynarodowej jak taki rzeczywisty zwrot.
W 2017 roku pisałem, że jedynym logicznym wytłumaczeniem takiego kompletnego zerwania z dotychczasową polityką zagraniczną opartą o dobre relacje kluczowymi członkami UE, zwłaszcza Niemcami i Francją i strategiczne partnerstwo z Ukrainą jest szukanie na własną rękę „suwerennego”modus vivendi ze wschodnimi sąsiadami, a właściwie najpotężniejszym z nich, właśnie na wzór tak bliskich im Węgier. Ostrzegałem jednak, że bolesną i zapewne nie ostateczną ceną w wypadku przyjęcia i realizacji tej koncepcji musi być uznanie rosyjskiej strefy wpływów na terenie b. ZSRR. I znów jest to dość logiczne w sytuacji gdy rosyjskich roszczeń geopolitycznych o taką strefę bezpieczeństwa na dłuższa metę i tak nie mogłaby skutecznie i praktycznie zakwestionować osamotniona, wyizolowana politycznie w Europie Polska.
Oczywiście w normalnych warunkach, logicznym rozwiązaniem „pierwszego wyboru” w momencie rzekomego wschodniego zagrożenia i kryzysu politycznego obszaru transatlantyckiego powinien być proeuropejski zwrot polityczny, już nawet nie euroentuzjazm co wręcz profederalizm europejski, dążenie do wzmocnienia politycznej, gospodarczej i obronnej integracji europejskiej, tak by nie tylko nie wypaść z głównego jej nurtu.
Tyle tylko, że Rosjanie zdali sobie już sprawę, iż ten rząd i ta ekipa takiego zwrotu dokonać nie może, nawet nie z przyczyn politycznych, psychologicznych. Bowiem ta Europa stanowi zdaniem wielu z nich jeszcze większe zagrożenie dla archaicznie rozumianej tożsamości narodowej i w konsekwencji dla interesów narodowych, a co gorsza zajęci swoimi problemami dotychczasowi sojusznicy nie podzielają katastroficznych scenariuszy niemal końca świata zachodniego i zmierzchu naszej cywilizacji. Do tego zamiast słów uznania za chęć obrony Zachodu przed wszelkimi mniej lub bardziej wydumanymi zagrożeniami lewackimi i islamskimi, płyną tylko słowa krytyki, zarzuty o totalitarne zapędy i złośliwe żarty czy medialne karykatury.
W Moskwie zauważono na pewno, iż zamiast kontynuacji strategicznego partnerstwa z Ukrainą, której niepodległość jest jakoby w obiegowej opinii gwarancją naszej niepodległości, mamy kolejne dwustronne napięcia i incydenty dyplomatyczne już nie tylko na szczeblu lokalnym ale i państwowym, i w efekcie reperkusje dyplomatyczne po obu stronach. Zauważono, że to ukraińscy a nie rosyjscy wyżsi urzędnicy trafili z inicjatywy polski na „czarną listę strefy Schengen” za odmienną optykę wspólnej, tragicznej historii. Zauważono zawirowania z finansowaniem telewizji Biełsat, ciepłe słowa Marszałka Senatu o białoruskim dyktatorze, przyzwolenie wbrew innym państwom Regionu na przywrócenie Rosji czynnego członkostwa w Radzie Europy zawieszonego po aneksji Krymu, zahamowanie programu integracji polskiego przemysłu zbrojeniowego z europejskimi strukturami przemysłowymi oraz stałe dystansowanie się od Unii Europejskiej. O swoistym „wzmocnieniu” naszej pozycji w Unii poprzez permanentny kryzys wokół kwestii praworządności i rządów prawa nie warto nawet szerzej wspominać.
Można zatem na miejscu Rosjan słusznie podejrzewać, że dezaktywując dotychczasową politykę zagraniczną, w tym aktywną politykę wschodnią i unijne „Partnerstwo Wschodnie” obóz rządzący planuje, trochę na wzór swego węgierskiego idola, logiczny z ich punktu widzenia, choć mogący być odebrany jako prorosyjski, zwrot w polityce zagranicznej. Można się więc spodziewać, iż im bardziej będą się psuły relacje Polski i Węgier z pozostałymi członkami UE, tym bardziej w Moskwie będą rosły nadzieję na „dogadanie się” z Warszawą jak i z Budapesztem. Tym bardziej, iż trudno się spodziewać by relacje polsko-amerykańskie za prezydentury Joe Bidena były tak mocne i ideologiczne jak za poprzedniego prezydenta Trumpa.
Swoistą choć raczej teoretyczną i nietrwałą rosyjską ofertą „na zachętę” dla naszych władz może być wtedy obietnica jakiegoś uszanowania przez Moskwę ograniczonych polskich interesów na obszarach dawnej II RP. W mediach pojawiały się zresztą już wcześniej informacje o tego typu ofertach czynionych nieoficjalnie polskim władzom w poprzednich latach. Nagrodą teoretyczną i nierealną gdyż w takiej sytuacji ta rzekoma „polska” strefa interesów byłaby i tak kontrolowana i manipulowana przez Moskwę w zależności od jej potrzeb, m.in. aby generować jeszcze większe napięcia w relacjach polsko-ukraińskich, polsko-białoruskich czy polsko-litewskich. Na końcu zaś zapewne i tak taka rzekoma strefa wpływów zostałyby zakwestionowana i odebrana naszym mocarstwowym pretendentom.
Zdają sobie oni oczywiście sprawę, iż jeśli nawet taka koncepcja świta w głowach choćby części rządzącej polską prawicy, to nie zostanie na razie potwierdzona ani oficjalnie ogłoszona w Polsce jako jednak jeszcze trudna do przełknięcia przez społeczeństwo polskie, a nawet część własnego elektoratu. Jednak gdyby kryzys wspólnoty atlantyckiej i europejskiej pogłębiał się, społeczeństwo systematycznie urabiane czarną propagandą antyeuropejską w publicznych mediach, mogłoby w przyszłości być już bardziej życzliwe dla takich koncepcji.
Warto również pamiętać o lekcji historii. Jedną z wielu przyczyn wybuchu wojny w 1939 roku było mylne zinterpretowanie w poprzednich latach przez Hitlera antywersalskiej polityki polskich władz sanacyjnych ukoronowanej haniebnym współudziałem w rozbiorze Czechosłowacji jako gotowości do zawarcia sojuszu z III Rzeszą. Gdy Warszawa, m.in. ze względu na opór społeczny, odmówiła sojuszu na niemieckich warunkach, Hitler uznał, że jest na tyle osamotniona, że może sobie pozwolić na jej zaatakowanie aby zabezpieczyć sobie wschodnią flankę przed rozprawą z Francją. Oczywiście pomylił się, ale obie wojny światowe były efektem czyjejś błędnej kalkulacji i oceny zamiarów przeciwnika.
Być może zakreślony powyżej scenariusz to jedynie nieuzasadnione wyciąganie analitycznych wniosków z polityki zagranicznej ekipy rządzącej Polską w warunkach negatywnych tendencji światowych i europejskich. Być może oni sami jeszcze nie widzą takiego jedynego logicznego końca swej destrukcyjnej, antyeuropejskiej polityki. Niestety jest to jedyne boleśnie logiczne wytłumaczenie ich posunięć, dla którego alternatywnym wyjaśnieniem byłby chaos, naiwność, życzeniowość i kompletna nieodpowiedzialność. Którą wersję wolimy? Bo jaką woli Moskwa już wiemy…

Antoni Podolski

fot. pexels